Za pięć tygodni dom wypełni się gośćmi. Trzeba więc trochę zacząć myśleć o programie rozrywkowo kulinarnym. Kapusta świeżo zakiszona. Trochę się boję jaka wyjdzie, bo była stosunkowo młoda, a taka ma tendencję gorzknieć. Na razie, po tygodniu smakuje bosko, ale jeszcze trochę musi dojrzeć. Kapustka będzie podstawowym polskim specjałem na Święta. Kapusta z grzybami, uszka itd. Poza tym pogonimy gości do zwykłych nowozelandzkich Świąt, czyli BBQ na plaży lub na balkonie. Tak jest dużo lepiej i prościej.
Stary stół z jadalni w Zalesiu przeleżał ponad rok na balkonie, bo nie było go gdzie wstawić. Polewany deszczami przetrwał dzielnie więc doszedłem do wniosku, że to jednak porządny mebel, z litego, indonezyjskiego drewna. Został więc przeszlifowany i zapuszczony olejem i teraz będzie robił za stół na naszym patio.
Trochę wyszedł za żółty, ale i tak jest piękny. Poza tym taki ciężki, że nawet przy największym nowozelandzkim wietrze nie do ruszenia. Teraz musimy pomyśleć o jakichś siedzonkach.
Oprócz nowego stołu mamy nowych, bardzo sympatycznych sąsiadów. Chris i Sarah są z Colorado (Baśka jak widać wszyscy Amerykanie są z Colorado). Uciekli z USA, bo chcieli trochę zaznać normalnego życia, możliwości brania urlopów i braku konieczności konsultowania każdego kroku z prawnikami. Oboje są lekarzami, a poza tym, tak jak i my lubią zajęcia w plenerze, podróże, mapy i dobrą muzykę. Zaburzyli nam nasz amerykański stereotyp totalnie. Spędziliśmy już razem kilka spontanicznych wieczorów i trzeba przyznać, że mięliśmy wszyscy z tego sporo uciechy.
Na razie główne zdobycze to naprowadzenie mnie przez Chrisa na Pandora internet radio, którego wcześniej nie znałem, a które jest świetne. Poza tym odkrycie wieczoru - american baked beans. Coś jak nasza fasolka po bretońsku, tylko ze czterdzieści razy lepsze. Pycha. (Baśka będzie się nabijać)
Poza tym kilka małych sukcesów na pokładzie Nardine.
Nadszedł także wreszcie dawno już zamówiony rękaw do spinakera (snuffer). Jeszcze nie było okazji go użyć.
W zasadzie wszystkie systemy Nardine działają sprawnie z wyjątkiem generatora, który był się wziął i schrzanił gdy trochę pomęczyłem go polerując omszałe przez lata kabestany. Ponieważ nie jest to element niezbędny do żeglowania postanowiłem go na razie, brzydko mówiąc, olać. Jednak dzisiaj, w wolnej chwili, dopadłem drania. No i (odpukać) wydaje się, że zlokalizowałem problem i udało mi się go uruchomić. Mała rzecz i znowu cieszy.
Aha, jeszcze ze zgrozą skonstatowałem, że mimo farby przeciwporostowej przyroda bardzo polubiła dno łódki. W Ohiwa Harbour jest zatrzęsienie wszelakich przegrzebków, ostryg i temu podobnych muszli, planktonu i różnych innych pyszności. One ubóstwiają podczepianie się do dna łodzi. A już szczególnie lubią te łodzie, które się wiele nie ruszają - jak ostatnio Nardine. Czyli trzeba zacząć ostro pływać. A w miedzy czasie przeskrobałem z pontonu dno łódki ile się dało. Następny krok to chyba jednak zakup sprzętu nurkowego, bo inaczej co roku trzeba będzie wyciągać Nardine na suche i malować za ciężkie pieniądze.
A poza tym mieliśmy polskich gości. Martę, Ninę i Tomka z Auckland. Patrz link do bloga młodszej, bratniej duszy. Nagadaliśmy się co niemiara. Tomek nawet wlazł dwa razy do oceanu (17 stopni). Szaleniec. Nie mogliśmy bardzo zaszaleć, bo Nina ma dopiero 9 miesięcy więc trochę świat się jeszcze kręci naokoło niej. Ale było miło i wesoło. I dostaliśmy w prezencie paczkę Michałków. Rarytas. Kupuje się toto podobno w sklepie prowadzonym przez Rosjan w Auckland.
Poza tym jeszcze sporo innych rzeczy się dzieje, ale o tym oddzielnie.