To już rok z okładem, od naszego powrotu do Nowej Zelandii. Minął jak z bicza strzelił. Pewnie dlatego, że z jednej strony zafundowaliśmy sobie całkowity "reset", co spowodowało, że życie zrobiło się dużo ciekawsze, a z drugiej strony zauważyłem, że w miarę starzenia czas zaczyna płynąć coraz szybciej. Im człowiek częściej myśli o nieuniknionej starości tym bardziej chce się zdążyć jeszcze z paroma ważnymi sprawami. W rezultacie, każdy normalny dzień, kiedy po prostu wstało się rano, poszło do pracy, wróciło, zjadło kolację, poczytało czy napiło się winka kończy się poczuciem winy, że taki zwykły dzień to dzień stracony. Jeden dzień bliżej do końca, a ważne projekty nie popchnięte do przodu. Ja chyba mam jednak nie po kolei w głowie z tymi różnymi projektami. Inni martwią się tym co będą robić na emeryturze, a ja już chciałbym na niej być, bo boje się, że nie starczy mi czasu na te wszystkie projekty. Z drugiej jednak strony nie ma chyba co narzekać. Oryginalne plany przeprowadzkowe zakładały, że po roku dopiero będziemy decydować gdzie i jaki dom kupić i w ogóle jak zapuszczać korzenie. A rezultat jest taki, że dom kupiliśmy po trzech miesiącach i staliśmy się już całkiem znanymi postaciami w Whakatane.
Rocznica naszego przyjazdu minęła z hukiem. W zeszłym tygodniu zorganizowaliśmy sporą imprezę z tej okazji. Impreza odbyła się w domu naszego szefa Marty'iego, bo nasza chałupa nie pomieściłaby tylu gości. Podczas toastów Marty przypomniał nam, że nie dość, że urządziliśmy się sprawnie w nowym domu, staliśmy się już poniekąd polską, lokalną instytucją to jeszcze, jak chyba nikt wokół, w ciągu roku kupiliśmy... dwa jachty i motorówkę. No faktycznie to prawda, więc chyba jednak ten rok taki zupełnie stracony nie był.
Podczas imprezy dopadły mnie refleksje na temat tego, jak z dnia na dzień czujemy się tutaj coraz bardziej u siebie. Rok temu przyjechaliśmy do zupełnie nieznanego nam miasta. Dziś, te 50 osób na imprezie, to już w zasadzie prawie bliscy przyjaciele. Przez kilka miesięcy po przyjeździe, ciężko było zapamiętać imiona i nazwiska tych wielu, nowych znajomych. Dziś znamy ich wszystkich, znamy ich partnerów, dzieci, układy rodzinne i biznesowe. Oni zaakceptowali tych dziwnych ludzi z Polski, a my czujemy się z nimi jak w domu. Trochę jest to efekt małego miasteczka, ale również rezultat tej charakterystycznej dla Nowozelandczyków otwartości i akceptacji. Poza tym jest tutaj po prostu międzynarodowo, jak w każdym kraju tzwn nowego świata. W całym magistracie pracuje chyba blisko 15 nacji. W sekcji 3 Waters (Waste Water, Storm Water and Water Supply), tam gdzie właściwie pracuje Inka, szef jest ze Sri Lanki a pod nim Inka, Filipinka i jeden Kiwi. Teraz właśnie rekrutowaliśmy dwoje młodych i do interview zakwalifikowali się Sri Lankanka, Amerykanka, Sudanka i Kiwi. Przyjmiemy Kiwi i Sri Lankankę. Istne United Nations.
Ale dzięki temu jest ciekawie i wesoło. Wczoraj byliśmy na imprezie z hiszpańskim podtekstem. Organizowana była na spółkę, przez Filipińczyków i Meksykańczyka więc było morze tequilli i guacamole, tacos, burritos, fajitas, chilli con carne, paella i jeszcze parę takich.
A my po roku odetchnięcia od polskiej kuchni zaczynamy ćwiczyć pewne charakterystyczne dania, które można zaproponować cudzoziemcom. Furorę zrobiły ostatnio białe kiełbaski z kurczaka (które nauczyli nas robić Joanna z Dawidem), właśnie dziś, na wywarze z takowych ugotowany został wyśmienity żurek, własnego kiszenia. Wykonane zostały bardzo udane kołduny. Pierwsze ruskie były zbyt wodniste - trzeba zmienić receptę nieco, bo twarogu tutaj nie uświadczysz więc następnym razem spróbujemy z twardą Filadelfią. Kapustka kiszona się już regularnie robi. Ineczka właśnie warzy rybkę po grecku - coś, czego lokalni jeszcze nie próbowali, i co chyba będzie im smakować.
I tak oto wiedziemy życie człowieka poczciwego. Prognoza pogody na koniec nadchodzącego tygodnia zaczyna wyglądać atrakcyjnie i być może wreszcie uda nam się przeprowadzić Nardine. Najważniejsza jest prognoza co do fal oceanicznych, które - jeśli zbyt duże - po prostu blokują wejścia do portu w Whakatane i Ohiwa. przepłynąć można w zasadzie w każdą pogodę natomiast sztuka jest przypłynąć w takim momencie, żeby się dało wejść do portu. Inaczej pozostaje bujanie się na falach. Nieraz przez parę dni. Może być tak jak dziś, w zasadzie brak wiatru i może spokojne, ale z oceanu nadchodzą wielkie, trzymetrowe, martwe fale, które łamią się w główkach portu i nie da się przez nie przejść. Trzymajcie kciuki. Pod koniec przyszłego tygodnia powinno nie być martwej fali.
O Nowej Zelandii i wyspach Pacyfiku, realiach życia codziennego, kulturze, obyczajach i aktualnych wydarzeniach.
Szukaj na tym blogu
14 lipca 2013
04 lipca 2013
Życie w drodze
Od czasu zakupu Nardine w zasadzie w każdy weekend jeździmy do Auckland. Z reguły na jeden dzień. To znaczy wyjazd rano i powrót wieczorem. 300km w tym kraju jest do przejechania w 3,5 godziny (trzymając się mniej więcej przepisów), więc spędzamy co najmniej siedem godzin w samochodzie. Cała droga jest mniej więcej klasy polskich Dróg Wojewódzkich, ale spowolnień, ze względu na przejazdy przez obszary zabudowane, jest po drodze w zasadzie tylko cztery, stąd taka dobra średnia. Taki już charakter tego kraju.
Jadąc sobie ostatnio, z jak zwykle kimającą u mego boku Ineczką, zastanawiałem się o czym by tutaj napisać następny wpis. Nardine jest już w końcu w zasadzie gotowa do drogi, ale teraz znowu nie mamy czasu na jej przyprowadzenie. Jeszcze ze dwa tygodnie potrwa zanim będziemy się mogli do tego przymierzyć. O Inki nowej pracy za wcześnie jeszcze pisać. No więc o czym?
Poznając już powoli każdy zakręt na naszej 300 kilometrowej trasie i rozpoznając charakterystyczne zachowania lokalnych kierowców doszedłem do wniosku, że zaryzykuję temat przyziemny i kontrowersyjny (bo z natury rzeczy subiektywny), a mianowicie uroki prowadzenia samochodu w Nowej Zelandii. Temat to trudny, bo nieomal intymny. Samochód i jego wnętrze to część naszego bardzo prywatnego życia. Zamknięci w tej niewielkiej klatce mamy poczucie, że świat, tam po drugiej stronie jest trochę jak film. Chętnie wydajemy o nim recenzje, ale sami nie uważamy się za jego część. To jesteśmy my i bardzo bezosobowi oni - inni kierowcy, których recenzujemy tak chętnie. Porecenzujmy więc subiektywnie jak to jest na drodze w Nowej Zelandii.
No więc zasadnicza różnica polega na tym, że jeździ się tu lewą stroną, ale zasada udzielania pierwszeństwa temu z prawej jest taka sama jak w Polsce. Czyli trochę niby nielogicznie, ale da się wytrzymać, bo jak ognia unika się tutaj skrzyżowań równorzędnych (w imię dobrej zasady "po co komplikować sprawy jak można dwoma trójkątami rozwiązać cały problem").
Pierwsze kuriozum to takie, że limity dozwolonych prędkości są takie same dla zwykłych dróg jak i tzwn austostrad (które nota bene z trudem mieściłyby się w kategorii naszych dróg ekspresowych). Czyli na obu typach, w polu 100km/h, a poza tym wg znaków. Zasada jest taka, że po znaku ograniczenia prędkości obowiązuje on aż do jego odwołania we wszystkich kierunkach (czyli po skręcie w inną drogę również). Tak to działa i nie trzeba za każdym skrzyżowaniem stawiać nowego znaku. Spora oszczędność.
Kierowcy są oczywiście dużo spokojniejsi niż w Polsce (tak do granic dupowatości) i tak jak w Polsce nie potrafią jeździć płynnie po rondach (mimo, że mają je tutaj dużo dłużej niż Polacy u siebie). Tak jak na całym świecie, tak i tutaj kierowcy dzielą się na tych, którzy lubią prowadzić ( tzn myślą i jeżdżą przewidywalnie i przewidująco, uważając na innych) i na tych, dla których prowadzenie to albo niechciany przymus i niewygoda, nie warta zastanowienia czynność fizjologiczna, albo wręcz po prostu nieustanna walka ze strachem i zmęczeniem. Na tych trzeba zawsze uważać, bo w ich rękach samochód staje się zagrażającą innym kupą żelastwa. Są oczywiście jeszcze kozacy i wariaci, ale ci według mnie są mniej groźni, szczególnie jeśli się im w porę ustąpi miejsca zamiast się z nimi ścigać. Oni zwykle koncentrują się na prowadzeniu i przez to, że jeżdżą szybko, zwykle lepiej panują nad samochodem w trudnych sytuacjach (no bo bez przerwy je kreują) niż ci powolni.
Podobnie jak na Wyspach Brytyjskich, bardzo powoli przyjmuje się tutaj używanie świateł w dzień. Nawet w deszcz i we mgle nigdy nie można być pewnym, że z ciemności czy ściany deszczu nie wyłoni się powolutku, bardzo ostrożny i bezwypadkowy kierowca w absolutnie zaciemnionym samochodzie. Podobnie jak w Polsce większość tych ostrożnych kierowców mknie w nocy z przepisową prędkością 100km/h na światłach mijania. Hamując tylko ostro przed każdym wyłaniającym się nagle zakrętem, który zawsze ich zaskakuje. Przypomina mi to moją podróż z kolegą, który poza zwyczajem ciągłego "masowania" pedału gazu, był bardzo zajęty rozmową i prowadząc na światłach mijania co chwilę ostro hamował - a to bo zakręt, a to bo znak, a to bo sobie przypominał, ze właśnie chciał coś ważnego powiedzieć. Oparty rękami o deskę kokpitu zapytałem czy nie byłoby lepiej, gdyby sobie poświecił długimi. "Wiesz, ja i tak dalej nie widzę" odparł rozbrajająco, złorzecząc facetowi, który właśnie ze złością, po wariacku go wyprzedzał, zmęczony tym ciągłym hamowaniem bez powodu.
Ponieważ sporo tu zwierząt hodowlanych na polach, nierzadko udaje im się przedrzeć przez płoty i wyjść sobie na drogę. Co chwilę więc ktoś kończy swoje i krowie życie, bo przecież widząc 30m przed sobą i mknąc przepisowo 100km/h raczej nie ma szans się w porę zatrzymać. A głupia krowa jest z reguły czarna i bez odblasków. Tak, ciągła zmiana świateł jednak przecież wymaga wysiłku no i refleksu. Szczególnie, że zza zakrętu co chwile wyjeżdża inny koleś, też na światłach mijania, których przecież z dala nie widać. Tak jak w Polsce, do większości kierowców nie dociera tutaj, że jazda w nocy mogłaby być bezpieczniejsza niż jazda w dzień, gdyby tylko używali właściwie świateł. Tylko w nocy można przecież zauważyć samochód za ślepym zakrętem lub po drugiej stronie górki - ale tylko wtedy gdy ma on zapalone długie światła.
No cóż, ponieważ większość kierowców to jednak nie ci, którzy lubią prowadzić, więc tak jak i wszędzie na świecie, zakłada się, że wszyscy to bezmyślne barany i ofermy. Aby ograniczyć więc skutki wypadków drogowych zmusza się wszystkich by jeździli wolniej. Wypadki i tak będą powodować (może nawet częściej, bo będą przysypiać albo się wkurzać), ale przynajmniej ofiar śmiertelnych będzie mniej. Policja więc, tak jak w Polsce, ściga głównie za prędkość i większość radiowozów wyposażona jest w radary i kamery, które namierzają we wszystkich kierunkach. Jest również na drogach sporo nieoznakowanych radiowozów z takim sprzętem. Najłatwiej jest dać się namierzyć przez radiowóz nadjeżdżający z przeciwka, szczególnie w nocy. Z reguły zdąży on jeszcze machnąć ci lizakiem, czy błysnąć kogutem, a jak się nie zatrzymasz po dobroci to zawróci i dogoni.
W związku z tym w zasadzie wszyscy przestrzegają owych 100 km/h czy innych ograniczeń w miastach, bo i tolerancja policjantów jest niewielka (max 4km/h). A jak już cię zatrzymają to nie ma dyskusji. Nie ma co też próbować numerów z banknotem w prawie jazdy, bo kończy się to natychmiastowym aresztowaniem. Za przekroczenie prędkości o 30 km ponad limit traci się prawo jazdy na co najmniej dwa miesiące.

Pozytywne jest to, że większość kierowców jeździ "pod limit" więc praktycznie średnie prędkości są całkiem wysokie i ruch jest płynny. Bardzo rzadko pojawia się, jakże częsta zmora polskich dróg, czyli odpowiednik malucha lub skody 1000MB z kierowcą w kapeluszu, który za punkt honoru uważa jazdę ok 65 km/h blokując wszystko i kolekcjonując wielokilometrowy łańcuszek.
Tutaj od czasu do czasu też zdarzają się "kolekcjonerzy" za którymi formuje się łańcuszek, ale to sprawa raczej rzadka. Najgorsi są ci, co jadą tak 10 km poniżej limitu, bo wtedy inni nie mają szans ich wyprzedzić bez przekraczania dozwolonej prędkości lub 3 km pustej i prostej drogi.
No i tak to mniej więcej tu wygląda. W sumie stosunkowo nieźle i bezstresowo. Wyprawa do Auckland i z powrotem w ciągu jednego dnia jest odpowiednikiem trasy Warszawa Wrocław Warszawa. Poziom adrenaliny i zmęczenia jest nieporównywalny.
A jeśli chodzi o sprzęt to oczywiście najwięcej na drodze japończyków i koreańczyków uważanych tu raczej za chłam, oraz Holdenów (czyli australijskiej odmiany Opla). Marki europejskie, nawet te na F ( patrz: "nie kupować samochodów na F czyli Fordów, Fiatów i francuskich") są uważane za luksus i szpan, i są odpowiednio droższe. No taki dziwny kraj. Natomiast interesująca jest duża ilość wszelakiej maści klasyków, hot-rodów, zabytków. Biorąc pod uwagę, że to koniec świata i maleńki kraj to ilość pięknie odrestaurowanych lub stuningowanych pojazdów jest imponująca.
Jadąc sobie ostatnio, z jak zwykle kimającą u mego boku Ineczką, zastanawiałem się o czym by tutaj napisać następny wpis. Nardine jest już w końcu w zasadzie gotowa do drogi, ale teraz znowu nie mamy czasu na jej przyprowadzenie. Jeszcze ze dwa tygodnie potrwa zanim będziemy się mogli do tego przymierzyć. O Inki nowej pracy za wcześnie jeszcze pisać. No więc o czym?
Poznając już powoli każdy zakręt na naszej 300 kilometrowej trasie i rozpoznając charakterystyczne zachowania lokalnych kierowców doszedłem do wniosku, że zaryzykuję temat przyziemny i kontrowersyjny (bo z natury rzeczy subiektywny), a mianowicie uroki prowadzenia samochodu w Nowej Zelandii. Temat to trudny, bo nieomal intymny. Samochód i jego wnętrze to część naszego bardzo prywatnego życia. Zamknięci w tej niewielkiej klatce mamy poczucie, że świat, tam po drugiej stronie jest trochę jak film. Chętnie wydajemy o nim recenzje, ale sami nie uważamy się za jego część. To jesteśmy my i bardzo bezosobowi oni - inni kierowcy, których recenzujemy tak chętnie. Porecenzujmy więc subiektywnie jak to jest na drodze w Nowej Zelandii.
No więc zasadnicza różnica polega na tym, że jeździ się tu lewą stroną, ale zasada udzielania pierwszeństwa temu z prawej jest taka sama jak w Polsce. Czyli trochę niby nielogicznie, ale da się wytrzymać, bo jak ognia unika się tutaj skrzyżowań równorzędnych (w imię dobrej zasady "po co komplikować sprawy jak można dwoma trójkątami rozwiązać cały problem").
Pierwsze kuriozum to takie, że limity dozwolonych prędkości są takie same dla zwykłych dróg jak i tzwn austostrad (które nota bene z trudem mieściłyby się w kategorii naszych dróg ekspresowych). Czyli na obu typach, w polu 100km/h, a poza tym wg znaków. Zasada jest taka, że po znaku ograniczenia prędkości obowiązuje on aż do jego odwołania we wszystkich kierunkach (czyli po skręcie w inną drogę również). Tak to działa i nie trzeba za każdym skrzyżowaniem stawiać nowego znaku. Spora oszczędność.
Kierowcy są oczywiście dużo spokojniejsi niż w Polsce (tak do granic dupowatości) i tak jak w Polsce nie potrafią jeździć płynnie po rondach (mimo, że mają je tutaj dużo dłużej niż Polacy u siebie). Tak jak na całym świecie, tak i tutaj kierowcy dzielą się na tych, którzy lubią prowadzić ( tzn myślą i jeżdżą przewidywalnie i przewidująco, uważając na innych) i na tych, dla których prowadzenie to albo niechciany przymus i niewygoda, nie warta zastanowienia czynność fizjologiczna, albo wręcz po prostu nieustanna walka ze strachem i zmęczeniem. Na tych trzeba zawsze uważać, bo w ich rękach samochód staje się zagrażającą innym kupą żelastwa. Są oczywiście jeszcze kozacy i wariaci, ale ci według mnie są mniej groźni, szczególnie jeśli się im w porę ustąpi miejsca zamiast się z nimi ścigać. Oni zwykle koncentrują się na prowadzeniu i przez to, że jeżdżą szybko, zwykle lepiej panują nad samochodem w trudnych sytuacjach (no bo bez przerwy je kreują) niż ci powolni.
Podobnie jak na Wyspach Brytyjskich, bardzo powoli przyjmuje się tutaj używanie świateł w dzień. Nawet w deszcz i we mgle nigdy nie można być pewnym, że z ciemności czy ściany deszczu nie wyłoni się powolutku, bardzo ostrożny i bezwypadkowy kierowca w absolutnie zaciemnionym samochodzie. Podobnie jak w Polsce większość tych ostrożnych kierowców mknie w nocy z przepisową prędkością 100km/h na światłach mijania. Hamując tylko ostro przed każdym wyłaniającym się nagle zakrętem, który zawsze ich zaskakuje. Przypomina mi to moją podróż z kolegą, który poza zwyczajem ciągłego "masowania" pedału gazu, był bardzo zajęty rozmową i prowadząc na światłach mijania co chwilę ostro hamował - a to bo zakręt, a to bo znak, a to bo sobie przypominał, ze właśnie chciał coś ważnego powiedzieć. Oparty rękami o deskę kokpitu zapytałem czy nie byłoby lepiej, gdyby sobie poświecił długimi. "Wiesz, ja i tak dalej nie widzę" odparł rozbrajająco, złorzecząc facetowi, który właśnie ze złością, po wariacku go wyprzedzał, zmęczony tym ciągłym hamowaniem bez powodu.
Ponieważ sporo tu zwierząt hodowlanych na polach, nierzadko udaje im się przedrzeć przez płoty i wyjść sobie na drogę. Co chwilę więc ktoś kończy swoje i krowie życie, bo przecież widząc 30m przed sobą i mknąc przepisowo 100km/h raczej nie ma szans się w porę zatrzymać. A głupia krowa jest z reguły czarna i bez odblasków. Tak, ciągła zmiana świateł jednak przecież wymaga wysiłku no i refleksu. Szczególnie, że zza zakrętu co chwile wyjeżdża inny koleś, też na światłach mijania, których przecież z dala nie widać. Tak jak w Polsce, do większości kierowców nie dociera tutaj, że jazda w nocy mogłaby być bezpieczniejsza niż jazda w dzień, gdyby tylko używali właściwie świateł. Tylko w nocy można przecież zauważyć samochód za ślepym zakrętem lub po drugiej stronie górki - ale tylko wtedy gdy ma on zapalone długie światła.
No cóż, ponieważ większość kierowców to jednak nie ci, którzy lubią prowadzić, więc tak jak i wszędzie na świecie, zakłada się, że wszyscy to bezmyślne barany i ofermy. Aby ograniczyć więc skutki wypadków drogowych zmusza się wszystkich by jeździli wolniej. Wypadki i tak będą powodować (może nawet częściej, bo będą przysypiać albo się wkurzać), ale przynajmniej ofiar śmiertelnych będzie mniej. Policja więc, tak jak w Polsce, ściga głównie za prędkość i większość radiowozów wyposażona jest w radary i kamery, które namierzają we wszystkich kierunkach. Jest również na drogach sporo nieoznakowanych radiowozów z takim sprzętem. Najłatwiej jest dać się namierzyć przez radiowóz nadjeżdżający z przeciwka, szczególnie w nocy. Z reguły zdąży on jeszcze machnąć ci lizakiem, czy błysnąć kogutem, a jak się nie zatrzymasz po dobroci to zawróci i dogoni.
W związku z tym w zasadzie wszyscy przestrzegają owych 100 km/h czy innych ograniczeń w miastach, bo i tolerancja policjantów jest niewielka (max 4km/h). A jak już cię zatrzymają to nie ma dyskusji. Nie ma co też próbować numerów z banknotem w prawie jazdy, bo kończy się to natychmiastowym aresztowaniem. Za przekroczenie prędkości o 30 km ponad limit traci się prawo jazdy na co najmniej dwa miesiące.
Pozytywne jest to, że większość kierowców jeździ "pod limit" więc praktycznie średnie prędkości są całkiem wysokie i ruch jest płynny. Bardzo rzadko pojawia się, jakże częsta zmora polskich dróg, czyli odpowiednik malucha lub skody 1000MB z kierowcą w kapeluszu, który za punkt honoru uważa jazdę ok 65 km/h blokując wszystko i kolekcjonując wielokilometrowy łańcuszek.
Tutaj od czasu do czasu też zdarzają się "kolekcjonerzy" za którymi formuje się łańcuszek, ale to sprawa raczej rzadka. Najgorsi są ci, co jadą tak 10 km poniżej limitu, bo wtedy inni nie mają szans ich wyprzedzić bez przekraczania dozwolonej prędkości lub 3 km pustej i prostej drogi.
No i tak to mniej więcej tu wygląda. W sumie stosunkowo nieźle i bezstresowo. Wyprawa do Auckland i z powrotem w ciągu jednego dnia jest odpowiednikiem trasy Warszawa Wrocław Warszawa. Poziom adrenaliny i zmęczenia jest nieporównywalny.
A jeśli chodzi o sprzęt to oczywiście najwięcej na drodze japończyków i koreańczyków uważanych tu raczej za chłam, oraz Holdenów (czyli australijskiej odmiany Opla). Marki europejskie, nawet te na F ( patrz: "nie kupować samochodów na F czyli Fordów, Fiatów i francuskich") są uważane za luksus i szpan, i są odpowiednio droższe. No taki dziwny kraj. Natomiast interesująca jest duża ilość wszelakiej maści klasyków, hot-rodów, zabytków. Biorąc pod uwagę, że to koniec świata i maleńki kraj to ilość pięknie odrestaurowanych lub stuningowanych pojazdów jest imponująca.
26 czerwca 2013
Hu-hu, ha, hu-hu, ha, nasza zima zła...
Odwrotnie niż na półkuli północnej noc świętojańska jest tutaj najdłuższą nocą w roku. To taki odpowiednik Bożego Narodzenia, czyli właściwego początku zimy. I faktycznie przyszła ona do nas jak w zegarku. Na Południowej Wyspie największe od dziesięcioleci opady śniegu. Faktycznie zasypało ich nieźle. W niektórych miejscach więcej niż metr. Narciarze się cieszą, ale farmerzy, którzy nie mają tu obór czy owczarni, mają lekki problem z dowożeniem biednym zwierzakom paszy i odkopywaniem ich z zasp. U nas na północy aż tak źle nie jest. W dzień mamy po 14 stopni, ale nocą dochodzimy do zera lub lekko poniżej. Szron i lód na trawie w zasadzie każdego ranka i ogrzewanie hula pełną mocą, bo budynki, jak wspominałem, są raczej przewiewne. Z zazdrością oglądamy w dziennikach czy gazetach zdjęcia z północnej półkuli, gdzie lato w pełni. No cóż, za sześć miesięcy karta się odwróci.
A u nas spore zmiany i stąd raczej lakoniczny wpis. Od poniedziałku Inka została Project Managerem na projekcie budowy kanalizacji i oczyszczalni w Matata. Wygrała konkurs na to stanowisko w cuglach (ja byłem odsunięty od procesu rekrutacji ze względu na powiązania rodzinne) i znowu, jak zwykle, pracujemy razem. Niestety oznacza to dla mnie koniec powrotów z pracy do pachnącego obiadkiem domu. Ineczka jest już z powrotem w swoim żywiole, robiąc powoli furorę swoim bieganiem po biurze. Sytuacja jest rozwojowa, bo to dopiero jej trzeci dzień.
Nardine ciągle w Auckland, bo wymiana alternatora wymagała dorobienia ramy mocującej i wstawienia nowych kół do paska klinowego, które dotarły dopiero wczoraj. Do piątku wszystko powinno być złożone do kupy tak, że w weekend jedziemy znowu do Auckland przetestować, czy wszystko działa jak należy. Niestety ani w ten, ani w następny weekend nie będziemy mogli jej przyprowadzić, bo mamy ważne imprezy towarzyskie. No ale za dwa tygodnie, jeśli pogoda dopisze, będziemy próbować. Trochę chłodno jak na żeglowanie, ale jakoś damy radę w kombinacji strojów żeglarsko-narciarskich.
Poza tym donoszę, że byłem w poprzednim tygodniu na konferencji w Dunedin (tuż przed atakiem zimy). Dunedin to południowa stolica Szkocji. Taki szkocki odpowiednik polskiego Chicago. Co drugi mieszkaniec ma w nazwisku Mac.... i większość mówi ze szkockim akcentem. Wreszcie udało mi się pojeść trochę haggis i posłuchać do woli kobziarzy, którzy wygrywają z łatwością w konkursach ze swoimi kolegami ze szkockiej macierzy.
Zabudowa miasta też ma mocno szkocki charakter, ale niestety mam tylko kilka zdjęć, bo nie miałem zbyt wiele czasu na sesje fotograficzne. Dunedin jest bardzo silnym ośrodkiem akademickim (szczególnie znanym z najdzikszych imprez organizowanych przez studentów). Mimo wszystko University of Otago to jedna z najbardziej liczących się uczelni w Nowej Zelandii.
No cóż, poza tym ulepiliśmy wczoraj sporo moich ulubionych kołdunów, a kapusta kiszona pomału dojrzewa w porządnym, polskim kamiennym garnku. Będzie bigosik.
A u nas spore zmiany i stąd raczej lakoniczny wpis. Od poniedziałku Inka została Project Managerem na projekcie budowy kanalizacji i oczyszczalni w Matata. Wygrała konkurs na to stanowisko w cuglach (ja byłem odsunięty od procesu rekrutacji ze względu na powiązania rodzinne) i znowu, jak zwykle, pracujemy razem. Niestety oznacza to dla mnie koniec powrotów z pracy do pachnącego obiadkiem domu. Ineczka jest już z powrotem w swoim żywiole, robiąc powoli furorę swoim bieganiem po biurze. Sytuacja jest rozwojowa, bo to dopiero jej trzeci dzień.
Nardine ciągle w Auckland, bo wymiana alternatora wymagała dorobienia ramy mocującej i wstawienia nowych kół do paska klinowego, które dotarły dopiero wczoraj. Do piątku wszystko powinno być złożone do kupy tak, że w weekend jedziemy znowu do Auckland przetestować, czy wszystko działa jak należy. Niestety ani w ten, ani w następny weekend nie będziemy mogli jej przyprowadzić, bo mamy ważne imprezy towarzyskie. No ale za dwa tygodnie, jeśli pogoda dopisze, będziemy próbować. Trochę chłodno jak na żeglowanie, ale jakoś damy radę w kombinacji strojów żeglarsko-narciarskich.
Poza tym donoszę, że byłem w poprzednim tygodniu na konferencji w Dunedin (tuż przed atakiem zimy). Dunedin to południowa stolica Szkocji. Taki szkocki odpowiednik polskiego Chicago. Co drugi mieszkaniec ma w nazwisku Mac.... i większość mówi ze szkockim akcentem. Wreszcie udało mi się pojeść trochę haggis i posłuchać do woli kobziarzy, którzy wygrywają z łatwością w konkursach ze swoimi kolegami ze szkockiej macierzy.
Zabudowa miasta też ma mocno szkocki charakter, ale niestety mam tylko kilka zdjęć, bo nie miałem zbyt wiele czasu na sesje fotograficzne. Dunedin jest bardzo silnym ośrodkiem akademickim (szczególnie znanym z najdzikszych imprez organizowanych przez studentów). Mimo wszystko University of Otago to jedna z najbardziej liczących się uczelni w Nowej Zelandii.
No cóż, poza tym ulepiliśmy wczoraj sporo moich ulubionych kołdunów, a kapusta kiszona pomału dojrzewa w porządnym, polskim kamiennym garnku. Będzie bigosik.
Subskrybuj:
Posty (Atom)