W Nowej Zelandii jest w zasadzie tak samo. Temperatury może średnio
o trzy cztery stopnie wyższe, ale ciągle nie takie, by budować domy w zasadzie
bez izolacji i ogrzewania. A nie, przepraszam, w 2004 roku po dwudziestu latach
debaty i kilku kryzysach energetycznych wprowadzono nowe normy budowlane,
wymagające, by w nowo budowanych domach stosować podwójne szyby i pełną izolację
ścian i dachów. W porównaniu do Europejskich standardów to jest tzw. pic na
wodę, bo i ta izolacja jest mizerna i ta stolarka owszem ma dwie zespolone szyby, ale ramy są nieizolowane i cieniutkie, oj cieniutkie. No ale to i tak postęp w
stosunku do starych czasów, kiedy o izolowaniu czegokolwiek nikt nie słyszał, w
oknach często były uchylane „luwry” (takie ukośne płytki), przez które wiatr
hulał w zasadzie bez przeszkód. Wszyscy po prostu inwestowali wtedy w
elektryczne koce, elektryczne maty pod stopy, grube skarpetki i szlafmyce, żeby
te części ciała, które od czasu do czasu wystają spod kołdry za bardzo nie
marzły.
Teraz jest lepiej (w nowo budowanych domach), nieco
przytulniej, ale i tak marzniemy tu okrutnie, bo jak tylko wyłączy się nawiewy z
elektrycznych piecyków to szybko robi się w domu lodówa.
No i te właśnie aspekty mają coraz to większy wpływ na nasze
decyzje o tym, co dalej – czy kupujemy coś gotowego, czy budujemy od podstaw.
Coraz to bardziej skłaniamy się jednak ku tej drugiej opcji, łudząc się, że
budując, dopilnujemy by nasz dom był ciepły.
Ale o tym już niedługo….