Szukaj na tym blogu

20 sierpnia 2012

Profesjonalista...


W piątek zabrałem Inkę na wyprawę, daleko, w okolice Lake Waikaremoana. Leży ono w fantastycznych górach zwanych Te Urewera. Wspaniały rainforest w najlepszym nowozelandzkim wydaniu. Jedzie się tam drogą, która rozpoczyna się niedaleko Rotorua jako SH38, czyli State Highway 38. Niedaleko za Murupara droga ta wchodzi w góry i zaczyna być krętą wąską dróżką wijącą się przez dzicz. 25 lat temu wybraliśmy się tam naszym niewielkim samochodzikiem i trochę zwątpiliśmy, gdy okazało się, że SH38 to szutrowa dróżka, na której w wielu miejscach ciężko się minąć z innym samochodem. Po prawie 200 km takiej jazdy dotarliśmy wtedy nad Lake Wakaremoana, które było przepiękne, prze-czyste i w ogóle prze… Wtedy nie bardzo zwracaliśmy uwagę na niewielkie osady Maoryskie, które się w tej dziczy pojawiały. Byliśmy przede wszystkim zainteresowani przyrodą i widokami.
Tym razem cel piątkowej podróży był zupełnie inny. Pojechaliśmy do małej osady Maoryskiej zwanej Ruatahuna na spotkanie komitetu sterującego, w skład, którego nieopatrznie wszedłem parę tygodni wcześniej. O tym na co ten komitet i po co napiszę oddzielnie. Dziś tylko zajawka, bo muszę się najpierw z siebie ponabijać.
Wiedząc mianowicie w jak ciekawe i piękne miejsce jadę, po pierwsze zabrałem z sobą Inkę a po drugie, oczywiście, cały plecak sprzętu fotograficznego, żeby mieć co wkleić do bloga. Objechaliśmy z Inką najpierw całą osadę, narobiliśmy sporo zdjęć a potem nastrzelałem sporo zdjęć podczas spotkania. Z moim Canonem i lampą robiłem na tym odludziu wrażenie i nawet jedna z sympatycznych Maorysek spytała, czy ja jestem profesjonalnym fotografem. „No, nie, oczywiście, że nie” odparłem skromnie z moim ego oczywiście połaskotanym i kontynuowałem strzelanie całych serii z fleszem jak przy wejściu na rozdanie Oscarów. Potem, zamiast wracać prosto do domu (wnikliwych zapraszam do Google maps  - i wcale nic za reklamę nie dostaję), pojechaliśmy dalej, wzdłuż Lake Waikaremoana, do Wairoa, potem aż pod Gisborne aby wrócić przez Opotiki  do domu. Po drodze zbaczaliśmy we wszystkie możliwe ścieżki, fotografowaliśmy wspaniałe miejsca, wodospady, urwiska, jezioro, genialną rzeźbę terenu – setki zdjęć.
Zmordowani dotarliśmy wieczorem do domu i po dojściu do siebie złapałem aparat, aby zgrać zdjęcia i zobaczyć co tam z tego profesjonalnego fotografowania wyszło. Hmmm…. moja karta SD tkwiła w komputerze. W aparacie było puste gniazdo. Myślałem, że umrę z histerycznego śmiechu. Profesjonalista!
Tak więc na zdjęcia z Te Uruweras będziecie musieli poczekać do połowy września – do kolejnego posiedzenia komitetu sterującego. Mam tylko nadzieję, że pogoda dopisze tak jak tym razem, bo to przecież rainforest, czyli częściej leje niż nie.
Pozdrawiam, Wasz profesjonalista….
A na pocieszenie załączam kilka fotek z niedzielnej wycieczki do Te Kaha.







14 sierpnia 2012

Prawie jak Christmas...


O rany, prawie jak Christmas - jak mówią angielskojęzyczni. Pierwsze 44 paczki z naszego szarego kontenera pojawiły się dzisiaj w naszym garażu. Wnikliwi czytelnicy będą pamiętać te charakterystyczne, białe pudełka z pierwszego wpisu. Oto jak wyglądają one do góry nogami, równiutko pod spodem tego miejsca, gdzie były fotografowane równo dwa miesiące temu.

Jak widać kontener dotarł, przeszedł wszystkie odprawy i ponieważ nie mamy jeszcze naszego domu to poprosiliśmy, aby przywieziono nam malutką część dobytku, a resztę zatrzymano w magazynach portowych do dostarczenia prosto do nowego domu. Bardzo uważnie przestudiowałem listę ładunkową i wybrałem 46 numerów, w których miałem nadzieję znaleźć te rzeczy, które by nam się już przydały. Sukces jest raczej połowiczny, bo pakunki były opisywane dosyć oszczędnie i efekt na razie jest taki: ciuchy są (w większości), narty są (ale nie ma kijków), snowboard jest (ale nie ma butów) buty narciarskie są, rękawice, czapki, gogle raczej są (na razie nie napotkałem kasków), spodnie narciarskie są, ale nie ma kurtek, komputer jest ale nie ma drukarki, za to są dwa ekrany (ale bez kabli), są głośniki komputerowe, nawet z kablami, ale bez zasilacza, są trzy puste walizki (na cholerę nam one) jest sporo kuchennych bambetli (ale za dużo, żeby je wyciągać więc wyciskarki do czosnku na razie nie znaleźliśmy). Sto pociech. Tym niemniej fajnie jest pogrzebać w tych w większości bzdurnych rzeczach, które nie wiadomo po co pakowaliśmy. Jutro mają dowieźć jeszcze dwie paczki, których dzisiaj w tym bałaganie nie mogli znaleźć. Podobno są oznaczone jako "ski stuff" więc może akurat zawierać będą brakujące kijki, kaski albo kurtki. Pożyjemy, zobaczymy. She'll be right, mate.

Mając w ręku nożyk do rozcinania paczek przypomniałem sobie, że parę dni wcześniej dotarł wspaniały obraz jaki dostałem wieczorem przed odjazdem od szefostwa. Do tej pory go nie otwierałem, bo myślałem, że do dalszych przewozów będzie bezpieczniejszy opakowany. No ale jak Christmas to Christmas więc dopadłem również i do obrazu. No a tam, oprócz obrazu, całego, niezniszczonego, załączono jeszcze dla mnie odznakę bliską sercu. Kochani, wielkie dzięki, wreszcie zostałem należycie doceniony.


Ku chwale Ojczyzny!

Jak ja to teraz wytłumaczę kolegom w magistracie?

11 sierpnia 2012

Spacerek przez busz...

Zanim wszystko pokryje się wulkanicznym popiołem poszliśmy zwiedzać okoliczne ścieżki turystyczne, no bo jak nas wreszcie tłumnie zaczniecie odwiedzać to musimy wiedzieć, gdzie Was zabrać. Kiedy szukaliśmy działek i domów to wypatrzyliśmy w jednej z dzielnic wejście na taki mini szlak. No to dawaj, zaparkowaliśmy u wejścia, aparat w rękę i maszerujemy.



Zaczęło się dobrze, od tablic zakazujących wprowadzania psów, żeby nie zażarły ptaszków kiwi. No ale na ptaszki kiwi w dzień nie ma co liczyć, bo one to działają tylko w nocy. Wpadniemy tu z latarkami kiedyś nocą, ale na razie słuchamy dziennych ptaszków. Śpiewają pięknie, ale nie bardzo mamy szczęście do fotografowania. Tylko kaczka na błotnistym jeziorku w miarę zapozowała.





Truchtamy dalej aż tu nagle obrazek na ścieżce taki. No, Ineczce się to wcale nie podobało, bo przecież kto spotyka w lesie dzika ten na drzewo szybko zmyka, a tu drzewa jak widać raczej nie do wspinaczki. Po bliższych oględzinach okazało się, że warchlaki to nie warchlaki tylko zwykłe prosiaki, a świnia choć z włosami jest w zasadzie domowa - no może trochę tylko zdziczała. Jedno było pewne, olewała nas totalnie więc robiliśmy im zdjęcia.



 















 















 



























Prawda, że słodkie świniaki?

No a dalej wreszcie dał się sfotografować Tui. Bardzo charakterystyczny dla Nowej Zelandii ptaszek z eleganckim białym krawatem z kilku wypukłych piórek. Jak chcecie posłuchać, jak brzmi on i taki lasek nowozelandzki to polecam http://www.youtube.com/watch?v=dlw5eYq0KxE&feature=related



No i to Ineczce podobało się już bardziej, a potem jeszcze kwiatki i motylki. Tylko łydeczki bolały na koniec nieco, bo górki tu strome okrutnie.






A na koniec jeszcze jeden Tui.

Dobra, lecimy na proszony obiadek.