Szukaj na tym blogu

08 września 2012

Na swoim...



No to jesteśmy na swoim.

Wczoraj była tzw "settlement date" czyli zamknięcie transakcji i przekazanie kluczy. Cała ta transakcja załatwiana była zupełnie poza nami. Brała w niej udział nasza agentka od nieruchomości, prawnicy nasi i prawnicy sprzedających no i bank. My musieliśmy tylko dostarczyć do banku kasę i podpisać u prawników papiery. Poza tym wszystko działo się zupełnie poza nami i tylko wczoraj, koło południa zadzwoniła nasza agentka, że wszystko załatwione i że możemy odebrać od niej klucze, do których oczywiście dołączyła kartkę z gratulacjami. No i Ineczka pojechała odebrać klucze i piloty do garażu, zadzwoniła do mnie i po pięciu minutach otwieraliśmy drzwi do naszego nowego domu.


Dom, jak dom, łącznie z garażem 230m kw. Ciągle trochę za dużo jak dla nas dwojga, ale zmierzamy we właściwym kierunku. W Zalesiu mieliśmy 370m plus garaż więc jednak jakiś postęp w kierunku normalności jest.
Dom puściuteńki i wypucowany. Można wreszcie spokojnie obejrzeć szczegóły. Połaziliśmy po nim godzinkę i musiałem wracać do roboty. Tak naprawdę to dopiero dzisiaj, w sobotę zaczęliśmy pukać w ściany i macać klamki.

Przewieźliśmy dziś większość gratów z obecnie wynajmowanego domu i zaczęliśmy pomału wszystko rozkładać. Mimo, że mamy w tej chwili 10% naszego dobytku, już zaczęło brakować miejsca w kuchni i w sypialnianych szafach. Jak w poniedziałek dowiozą resztę to nie wiem co my z tym wszystkim zrobimy. A tam będzie stół od ping-ponga i kredensy, i biblioteki, i trzy stoły, i w ogóle…. dobrze, że przynajmniej fortepian się sprzedał.





 


Po dokładniejszych oględzinach stwierdziliśmy, że nasz dom to taki typowy produkt współczesnej mody - wszystko na pokaz a niewiele dla wygody. Już widać, że kuchnię musimy przerobić, półki w szafach również, dostawić szafki i półki w łazienkach, nie mówiąc już o garażu, który jest puściutki z gołymi ścianami, bez żadnych półek, schowków, już nie mówiąc o jakimś wbudowanym stole warsztatowym. No ale takie rzeczy to lubimy, więc będzie co robić. Jak do tego jeszcze dodać ogród to roboty mamy na rok.

 

 
 
Ale najważniejsze, że już na swoim...a czytelników bloga prosimy o wyrozumiałość, bo teraz będzie spore zamieszanie, z internetem, z podłączaniem routerów, komputerów, sprzętu grającego, zmianą wszystkich wtyczek na kabelkach itd. mogą być pewne opóźnienia, ale będę się starał...

02 września 2012

Siedząc na wulkanie...


No i w końcu udało się. Pogoda dopisała i spełniliśmy nasz plan, by po dwóch niewykorzystanych sezonach narciarskich w Europie zaliczyć w tym roku narty w Nowej Zelandii. W końcu, mimo, że wokół coraz bardziej żywiołowo kwitną kwiatki, to do końca września jeszcze kalendarzowa zima.
Mt Tongariro (po lewej, z dymkiem z ostatniego wybuchu) i Mt Ngauruhoe (idealny stożek)

Mt Ngauruhoe i Mt Ruapehu (nasz cel)
 
Mt Ruapehu
Na północnej wyspie jedyne miejsce na narty to Mt Ruapehu, najbardziej na południe położony jeden z trzech wulkanów okupujących tereny poniżej wielkiego jeziora Taupo. To jest około 300 kilometrów od nas, ale tutaj oznacza to 3 godziny 15 minut jazdy, czyli luzik, w porównaniu z jazdą do Austrii czy gdziekolwiek bliżej, już nie mówiąc o „zakopiance”. Na dojeździe wreszcie możemy obejrzeć z bliska Mt Tongariro, ten wulkan co to nas straszył niewielkim wybuchem kilka tygodni temu i który ciągle sobie dymi i duma, którą z trzech opcji nam zafundować.

Ale nam się śpieszy na śnieg. Wjeżdżamy więc na tereny pól narciarskich Whakapapa, a tam, w związku ze świetną pogodą, tłumy. Nie wygląda to zbyt różowo, bo miejsc już na olbrzymich parkingach brak, ale oczywiście są jeszcze zapasowe, zwane lirycznie „gravel pit” czy „scoria flat” i reszta samochodów jakoś się upycha. Ski-busami podwożą nas do kas i pierwszych wyciągów. Pod nogami wreszcie śnieg, nad głową niemalże granatowe niebo, poniżej widoki zapierające dech. W oddali, powyżej chmur widać stożek innego wulkanu Mt Taranaki - to 130 kilometrów stąd.
Pod nami zieleń zimy na Północnej Wyspie a na horyzoncie Mt Taranaki
 
Mt Taranaki w zbliżeniu
 
Ineczka na tle Mt Ngauruhoe i Mt Tongaririo za nim
Troszkę na prawo, za tymi turniami jest krater Mt Ruapehu
 
 
 
 
Już po chwili było wyraźnie widać, że narciarstwo w Nowej Zelandii to raczej margines turystyczno-sportowy. Ludzi co prawda pełno, bo dzień przepiękny, ale organizacja, sprzęt i styl zarządzania polem narciarskim tak na oko są z lat 70-tych w Europie. Górne wyciągi to w większości podwójne orczyki, główne dowożące wyciągi to sztywne, podwójne krzesełka, znaleźliśmy jedno sztywne, poczwórne krzesełko i jedną poczwórną szybkobieżną kanapę (wyczepianą z liny na stacjach). Żaden z wyciągów nie miał podpórek pod nogi (na co bardzo narzekała Ineczka), jedynie pałąki zabezpieczające przed wypadnięciem. Oznakowanie i zabezpieczenie tras w zasadzie nie istniejące. Map przy stacjach wyciągów brak, mapek do kieszeni też brak, w zasadzie poruszanie się po całym polu jest nieograniczone i dowolne, ale bardzo dużo jest wystających kamieni, nagłych urwisk, stromych żlebów. W pełnym słońcu było stosunkowo oczywiste jak dostać się z punktu A do B, ale nie chciałbym znaleźć się tam we mgle. Jak do tego dodać jeszcze generalnie niskie umiejętności narciarsko-deskarskie większości uczestników, to aż dziw, że toboganów w akcji widzieliśmy niewiele.
Jeszcze jeden minus jaki rzucił nam się w oczy, to niewielka ilość knajp na stoku i ich wielko-powierzchniowy, nowoczesny styl (trochę jak w niektórych ośrodkach we Francji) pozbawiony tego uroku małych, drewnianych knajpek włoskich czy tyrolskich z zapachem kawy, bombardino, gluwein i z reguły jakąś niezłą muzyką. Sausage-rolls, kidney-pies, fish and chips z herbatką (z mlekiem) to jednak nie to.
Poza tym jednak warunki śnieżne wspaniałe, widoki niesamowite, ludzie naokoło sympatyczni a my…. totalnie bez formy. Po czterech godzinach bardzo chętnie zsunęliśmy się na trzęsących się nóżkach do samochodu by (narciarze to zrozumieją) rozpiąć buty i wyprostować nogi.
A w powrotnej drodze, przy zachodzącym słońcu Mt Tongariro wyglądał jeszcze lepiej….
Mt Tongariro ukazuje krater, jaki powstał po ostatnim wybuchu
 
Cieplutko i śmierdząco....
 
 

30 sierpnia 2012

Kiwi bird, kiwi fruit...


Kiwi to chyba najbardziej znany symbol Nowej Zelandii. Ptaszek jest bardzo sympatyczny i większość ludzi na świecie zna jego wygląd. Niestety nie sposób obejrzeć go na wolności na żywo, bo jest typowym, nocnym Markiem, a w dzień siedzi zakopany w liściach czy innych badylach. Dla turystów żądnych obejrzenia kiwi zbudowano w różnych mini-ogrodach zoologicznych specjalne „nocturnal houses”, w których biednym ptaszkom zamienia się sztucznym oświetleniem dzień z nocą. Szczęśliwa, turystyczna gawiedź, po paru minutach przyzwyczajania oczu do ciemności, może sobie przez szybkę („nie pukać proszę”) pooglądać biegające kiwi, które nie przypuszczają, że tak naprawdę na zewnątrz jest właśnie dzień, a z nich przez całe życie robią idiotów. Istny Truman show.  
 
Ptaszki kiwi są objęte oczywiście ścisłą ochroną i we wrześniu organizuje się tutaj masowe liczenie ich populacji. Obiecywali nam zaprzyjaźnieni Maorysi z Waikaremoana, że zaproszą nas na to liczenie, to może wreszcie uda nam się zobaczyć kiwi na wolności. Poza tym, tak jak w Australii z kangurami i koala, my w Nowej Zelandii mamy też odpowiednie znaki drogowe.
Innym symbolem Nowej Zelandii jest kiwi fruit. Tak naprawdę jego kolebką są Chiny, ale jego uprawa na dużą skalę rozpoczęła się w Nowej Zelandii. Sadzonki sprowadzono na początku XX wieku i uprawiano jako chiński agrest. Pierwsze próby eksportu tych owoców do Anglii nastąpiły w latach pięćdziesiątych i chiński agrest dostał wtedy bardziej chwytliwą nazwę handlową  Melonette. Nazwę szybko jednak zmieniono ze względu na wysokie taryfy celne na melony, obowiązujące wtedy w Wielkiej Brytanii. Wówczas to, z tak prozaicznych przyczyn, powstała nazwa kiwi fruit i już nikt nie próbuje jej zmieniać.  
Dzisiaj, ze względu na dystans do dużych rynków zbytu, Nowa Zelandia straciła prymat w uprawie kiwi na rzecz Włoch.  Rywalizacja między producentami na świecie ostatnio jednak przygasła, bo wszyscy oni muszą się teraz jednoczyć w walce ze wspólnym wrogiem o nazwie PSA. PSA to bakteria, która pojawiła się na plantacjach kiwi przed trzydziestu laty, ale dopiero w ciągu ostatnich lat przybrała rozmiary światowej epidemii. Sadownicy we wszystkich krajach walczą z PSA jak mogą, ale wygląda na to, że przegrywają i jedynie wprowadzenie nowych odmian, które będą odporne na PSA, może uratować tę bardzo ważną dziedzinę produkcji owocowej na świecie.



Tutaj, w Bay of Plenty, znajduje się centrum uprawy kiwi fruit w Nowej Zelandii. W Te Puke i okolicach działają olbrzymie pakowalnie i przechowalnie. Do niedawna wielu plantatorów było milionerami. Dziś setki hektarów upraw zostało totalnie zniszczonych przez PSA. Plantatorzy tracą majątki życia, popełniają nawet samobójstwa. Uruchomione zostały rządowe programy pomocy dla całego przemysłu. Podobna sytuacja jest we Włoszech, Francji, Kalifornii, Korei, Chile. Pomór jak w średniowieczu. Nie dziwcie się zatem, że kiwi w Auchan będą coraz droższe.
Wycieczka radnych z magistratu odpowiednio przyodziana
 

 
 
 
 
 

Ta plantacja jest zdrowa. Brak liści i zieleni, bo to środek zimy.


Wysokie żywopłoty chroniące od wiatru, ale na dole otwarte, aby nie zatrzymywać w kwaterach mrozu

Podwiązki, zaczepy, zaszczepione pniaczki....

Dziś, wchodząc na teren plantacji wszyscy muszą przestrzegać rytuału szpitalnej niemal higieny. Oto kilka fotek z wizyty w pakowalni (teraz jest już grubo po sezonie) i na plantacji, która jest jeszcze zdrowa. Kiwi rośnie w zasadzie dokładnie tak jak winorośl i jego uprawa wymaga bardzo dużych inwestycji w systemy podpór, odciągów, olbrzymich żywopłotów chroniących przed wiatrem, odpowiednich instalacji chroniących przed mrozem. Kiedy taką plantację nagle zeżre takie PSA to faktycznie nic tylko strzelić sobie w łeb.