Wczoraj, podczas gdy ja zabawiałem się na dwudniowej
konferencji w Auckland, Ineczka dzielnie kierowała zespołem młodych chłopaków,
którzy przywieźli z portu wszystkie nasze graty. Nawet udało jej się ich pogonić, aby co cięższe meble rozpakowali i wstawili do odpowiednich pomieszczeń. Jakimś cudem udało im się to wszystko upchnąć
do chałupy i garażu, ale Ineczka musiała już wyjść, żeby się drzwi zamknęły.
Przesadzam trochę, ale naprawdę wybuchamy śmiechem co chwila przeglądając to
wszystko. Mamy na przykład dwa dywany, a nasz dom calutki wyłożony wykładziną
dywanową. Mamy stół do ping-ponga, ale w całym domu i w garażu, brak jest
miejsca by go postawić. Nawet w ogrodzie nie ma ani kawałka wystarczająco płaskiego
terenu by go tam użyć. Mamy jeszcze całe mnóstwo zupełnie niepotrzebnych rzeczy,
ale o tym później. Zdjęcia mówią same za siebie jaki teraz mamy problem.
O Nowej Zelandii i wyspach Pacyfiku, realiach życia codziennego, kulturze, obyczajach i aktualnych wydarzeniach.
Szukaj na tym blogu
12 września 2012
08 września 2012
Na swoim...
No to jesteśmy na swoim.
Wczoraj była tzw "settlement date" czyli zamknięcie transakcji i przekazanie kluczy. Cała ta transakcja załatwiana była zupełnie poza nami. Brała w niej udział nasza agentka od nieruchomości, prawnicy nasi i prawnicy sprzedających no i bank. My musieliśmy tylko dostarczyć do banku kasę i podpisać u prawników papiery. Poza tym wszystko działo się zupełnie poza nami i tylko wczoraj, koło południa zadzwoniła nasza agentka, że wszystko załatwione i że możemy odebrać od niej klucze, do których oczywiście dołączyła kartkę z gratulacjami. No i Ineczka pojechała odebrać klucze i piloty do garażu, zadzwoniła do mnie i po pięciu minutach otwieraliśmy drzwi do naszego nowego domu.
Dom, jak dom, łącznie z garażem 230m kw. Ciągle trochę za dużo jak dla nas dwojga, ale zmierzamy we właściwym kierunku. W Zalesiu mieliśmy 370m plus garaż więc jednak jakiś postęp w kierunku normalności jest.
Dom puściuteńki i wypucowany. Można wreszcie spokojnie obejrzeć szczegóły. Połaziliśmy po nim godzinkę i musiałem wracać do roboty. Tak naprawdę to dopiero dzisiaj, w sobotę zaczęliśmy pukać w ściany i macać klamki.
Przewieźliśmy dziś większość gratów z obecnie wynajmowanego domu i zaczęliśmy pomału wszystko rozkładać. Mimo, że mamy w tej chwili 10% naszego dobytku, już zaczęło brakować miejsca w kuchni i w sypialnianych szafach. Jak w poniedziałek dowiozą resztę to nie wiem co my z tym wszystkim zrobimy. A tam będzie stół od ping-ponga i kredensy, i biblioteki, i trzy stoły, i w ogóle…. dobrze, że przynajmniej fortepian się sprzedał.
Po dokładniejszych oględzinach stwierdziliśmy, że nasz dom to taki typowy produkt współczesnej mody - wszystko na pokaz a niewiele dla wygody. Już widać, że kuchnię musimy przerobić, półki w szafach również, dostawić szafki i półki w łazienkach, nie mówiąc już o garażu, który jest puściutki z gołymi ścianami, bez żadnych półek, schowków, już nie mówiąc o jakimś wbudowanym stole warsztatowym. No ale takie rzeczy to lubimy, więc będzie co robić. Jak do tego jeszcze dodać ogród to roboty mamy na rok.
02 września 2012
Siedząc na wulkanie...
No i w końcu udało się. Pogoda dopisała i spełniliśmy nasz
plan, by po dwóch niewykorzystanych sezonach narciarskich w Europie zaliczyć w tym
roku narty w Nowej Zelandii. W końcu, mimo, że wokół coraz bardziej żywiołowo kwitną
kwiatki, to do końca września jeszcze kalendarzowa zima.
Mt Tongariro (po lewej, z dymkiem z ostatniego wybuchu) i Mt Ngauruhoe (idealny stożek) |
Mt Ngauruhoe i Mt Ruapehu (nasz cel) |
Mt Ruapehu |
Na północnej wyspie jedyne miejsce na narty to Mt Ruapehu,
najbardziej na południe położony jeden z trzech wulkanów okupujących tereny
poniżej wielkiego jeziora Taupo. To jest około 300 kilometrów od nas, ale tutaj
oznacza to 3 godziny 15 minut jazdy, czyli luzik, w porównaniu z jazdą do
Austrii czy gdziekolwiek bliżej, już nie mówiąc o „zakopiance”. Na dojeździe
wreszcie możemy obejrzeć z bliska Mt Tongariro, ten wulkan co to nas straszył niewielkim
wybuchem kilka tygodni temu i który ciągle sobie dymi i duma, którą z trzech
opcji nam zafundować.
Ale nam się śpieszy na śnieg. Wjeżdżamy więc na tereny pól
narciarskich Whakapapa, a tam, w związku ze świetną pogodą, tłumy. Nie wygląda
to zbyt różowo, bo miejsc już na olbrzymich parkingach brak, ale oczywiście są
jeszcze zapasowe, zwane lirycznie „gravel pit” czy „scoria flat” i reszta
samochodów jakoś się upycha. Ski-busami podwożą nas do kas i pierwszych
wyciągów. Pod nogami wreszcie śnieg, nad głową niemalże granatowe niebo,
poniżej widoki zapierające dech. W oddali, powyżej chmur widać stożek innego
wulkanu Mt Taranaki - to 130 kilometrów stąd.
Pod nami zieleń zimy na Północnej Wyspie a na horyzoncie Mt Taranaki |
Mt Taranaki w zbliżeniu |
Ineczka na tle Mt Ngauruhoe i Mt Tongaririo za nim |
Troszkę na prawo, za tymi turniami jest krater Mt Ruapehu |
Już po chwili było wyraźnie widać, że narciarstwo w Nowej
Zelandii to raczej margines turystyczno-sportowy. Ludzi co prawda pełno, bo
dzień przepiękny, ale organizacja, sprzęt i styl zarządzania polem narciarskim
tak na oko są z lat 70-tych w Europie. Górne wyciągi to w większości podwójne
orczyki, główne dowożące wyciągi to sztywne, podwójne krzesełka, znaleźliśmy
jedno sztywne, poczwórne krzesełko i jedną poczwórną szybkobieżną kanapę (wyczepianą
z liny na stacjach). Żaden z wyciągów nie miał podpórek pod nogi (na co bardzo
narzekała Ineczka), jedynie pałąki zabezpieczające przed wypadnięciem. Oznakowanie
i zabezpieczenie tras w zasadzie nie istniejące. Map przy stacjach wyciągów
brak, mapek do kieszeni też brak, w zasadzie poruszanie się po całym polu jest
nieograniczone i dowolne, ale bardzo dużo jest wystających kamieni, nagłych
urwisk, stromych żlebów. W pełnym słońcu było stosunkowo oczywiste jak dostać
się z punktu A do B, ale nie chciałbym znaleźć się tam we mgle. Jak do tego
dodać jeszcze generalnie niskie umiejętności narciarsko-deskarskie większości
uczestników, to aż dziw, że toboganów w akcji widzieliśmy niewiele.
Jeszcze jeden minus jaki rzucił nam się w oczy, to niewielka
ilość knajp na stoku i ich wielko-powierzchniowy, nowoczesny styl (trochę jak w
niektórych ośrodkach we Francji) pozbawiony tego uroku małych, drewnianych knajpek
włoskich czy tyrolskich z zapachem kawy, bombardino, gluwein i z reguły jakąś
niezłą muzyką. Sausage-rolls, kidney-pies, fish and chips z herbatką (z
mlekiem) to jednak nie to.
Poza tym jednak warunki śnieżne wspaniałe, widoki
niesamowite, ludzie naokoło sympatyczni a my…. totalnie bez formy. Po czterech godzinach bardzo chętnie zsunęliśmy się na
trzęsących się nóżkach do samochodu by (narciarze to zrozumieją) rozpiąć buty i
wyprostować nogi.
A w powrotnej drodze, przy zachodzącym słońcu Mt Tongariro
wyglądał jeszcze lepiej….
Mt Tongariro ukazuje krater, jaki powstał po ostatnim wybuchu |
Cieplutko i śmierdząco.... |
Subskrybuj:
Posty (Atom)