Szukaj na tym blogu

07 listopada 2012

Nadchodzi sezon cyklonów

Żeglarze trochę o tym wiedzą, ale szczury lądowe rzadko zdają sobie sprawę z tego, jak to tak na prawdę jest z tą pogodą w różnych miejscach na świecie. Nawet ci, którzy pilnie studiowali geografię, szybko zapominają o pewnych sprawach charakterystycznych w danym rejonie świata. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - jak mówi stare porzekadło.

Na Południowym Pacyfiku ludzie nie tylko chodzą do góry nogami, ale sporo innych rzeczy jest na opak. Listopad, na przykład, to początek sezonu letniego i oznacza również początek sezonu cyklonów po południowej stronie równika. Ci, którzy pilnie studiowali geografię, koledzy żeglarze czy wielbiciele Jarka Kreta  pewnie pamiętają, że te "wielkie wiry" co to przynoszą złą pogodę czyli niże, kręcą się nad Polską przeciwnie do ruchu wskazówek zegara - wyże natomiast zasuwają zgodnie z zegarem. No, a u nas znowu na opak. Nie dość, że słońce w południe jest na północy (dobrze, że przynajmniej zasuwa też ze wschodu na zachód, bo już by człowiek zupełnie zgłupiał) to jeszcze niże kręcą się tak jak polskie wyże. Wariactwo.

Ale wracając do cyklonów to mimo, że Nowa Zelandia od tropików położona jest daleko, od czasu do czasu jakimś odłamkiem takowego cyklonu po głowie dostaje. No może nie odłamkiem tylko takim cyklonem co to już jest na wyczerpaniu. A "po głowie" ma swój ukryty sens, bo te resztki cyklonów z reguły docierają na północ Nowej Zealandi, czyli w nasze okolice. Wszyscy oglądaliśmy niedawno jak Sandy dał łupnia Amerykanom i to wcale nie w tropikalnych rejonach Stanów. U nas tak samo, od czasu do czasu taki cyklon dociera wielkim łukiem w okolice Nowej Zelandii i jest wtedy sporo uciechy - leje, wieje a fale są takie, że hej. Czyli oprócz wulkanów, trzęsień ziemi, fal tsunami mamy jeszcze resztki cyklonów z powodziami, wiatrami i falami. Nudno nie jest.

Plaża w Ohope uważana jest za jedną z bezpieczniejszych plaż w kraju. Dno opada bardzo powoli i będąc 200 m od brzegu często woda sięga jeszcze tylko do pasa. Taki wielki brodzik. Jak są większe fale to uciechy wszyscy mają sporo. Kitesurferzy szaleją, ale prawdziwi surferzy raczej nie mają tu czego szukać, bo dobrych, ostro załamujących się fal raczej brak. Są jednak okresy, gdy plaże stają się bardzo zdradliwe. To wtedy, gdy stosunkowo blisko (kilkaset kilometrów stąd) przechodzi cyklon. Bardzo często na plażach jest wtedy bardzo gorąco, bywa, że wiatr jest niewielki, ale fale za to olbrzymie. Takie fale z jednej strony są wielką atrakcją, ale powodują silne, miejscowe prądy powrotne i sporo plażowiczów co roku ma z nimi problemy. To taka dodatkowa atrakcja lata. Natomiast jak w Ohope wieje to mamy również sporo radości.



A propos atrakcji to tak się w tym roku złożyło, że mieliśmy przez ostatnie dni same atrakcje. Piąty listopada to Guy Fawkes Night. Ku czci przyłapania pewnego kolesia (drań katolik), który w XVII wieku próbował wysadzić w powietrze Izbę Lordów i ówczesnego króla (przyzwoitego protestanta). W wielu krajach Wspólnoty Brytyjskiej tego wieczora organizuje się wieczory przy ogniskach i pokazy sztucznych ogni. Nikt już specjalnie nie wie kto ten Guy Fox (jak go teraz piszą) tak na prawdę był i o co chodzi, ale dzieciaki mają frajdę i pogotowie też. Wygląda to tak jak u nas o północy w Sylwestra choć zaczyna się jak się tylko ściemni. Z naszego tarasu mieliśmy piękny widok na morze sztucznych ogni, choć przepisy tutaj są mocno restrykcyjne i te fajerwerki były stosunkowo mizerne.

Wczoraj natomiast był Melbourne Cup Day - czyli najważniejsza doroczna gonitwa konna w Australii. Cała Australia zamiera tego popołudnia i wszyscy z nosami w telewizorach emocjonują się tym wyścigiem, który obsadzony jest najlepszymi końmi i jeźdźcami. W Nowej Zelandii wyścig wypada o 17-tej czyli na koniec dnia pracy, ale również sporo ludzi to przeżywa.

No a dziś były wybory w USA i też wszyscy obserwowaliśmy je na żywo, bo końcówka i przemówienia wypadły akurat w czasie naszych wieczornych dzienników. Może by tak wysłać Prezesa na krótkie szkolenie u Mitt'a Romney'a jak się zachować i przemawiać po przegranej?

A u nas prace postępują. Dwa metry ogródka warzywnego już rozpoczęło produkcję roślinną.

Zorganizowanie dwóch metrów kwadratowych ogródka wymagało trochę roboty na naszej działce. Natomiast wyśmiewane przez wielu taczki, które jako ostatnie wepchnąłem w Zalesiu do kontenera, bardzo się teraz przydały. Tutaj takich dwukółek nie ma, a tylko takie, jako tako funkcjonują na tym urwisku
Zanim dorobimy się własnego kompostu trzeba było zakupić trochę w sklepie


Kolegom żeglarzom muszę przyznać się do wielkiego grzechu - złamaliśmy się i zakupiliśmy łódkę motorową. Nie, nie oznacza to rezygnacji z planów w podtytule bloga. Jest to tylko praktyczne narzędzie do połowów owoców morza i szybkiego zwiedzania akwenów, do których na żaglach byśmy łatwo nie dotarli. Łódka żaglowa pozostaje celem nadrzędnym.

Łódka jest stareńka, ale w miarę kupy się trzyma. Jak przyjedziecie to popłyniemy na ryby, albo na narty wodne.

29 października 2012

Whitebaiting


Dusza nowozelandzka to dusza w dużej mierze ciągle pionierska. Owszem sporo tu  ludzi, którzy, jak wielu rozbestwionych Europejczyków, nic już sami zrobić nie umieją, do wszystkiego potrzebują "fachowca" lub jakiejś instytucji i ogólnie mają dwie lewe ręce, ale większość jest inna - no, jeśli nie większość to w każdym razie znacząca i widoczna grupa. Faceci z reguły są złotymi rączkami, kobitki robią sporo rękodzieła, większość jest wysportowana (podczas ostatniej olimpiady 4,5 milionowa Nowa Zealandia zdobyła 13 medali - przypomnę cicho 10 medali 36 milionowej Polski) i ma mocno we krwi instynkt myśliwski. W morzu łapie się ryby, homary, kraby i wszelakie inne stwory. Na plaży i przybrzeżnych skałach zbiera się wszelakie skorupiaki od ostryg do przegrzebkow. W jeziorach i rzekach łowi się pstrągi i łososie. W buszu morduje się jelenie i dziki (bo innych ssaków do strzelania tu raczej niewiele) a inne zwierzaki typu ptaki, gady i płazy są pod ochroną. Prawie wszyscy mają tzwn hopla na jakimś punkcie i pewną ulubioną dziedzinę tych pionierskich zajęć.

Od 15 sierpnia do 30 listopada trwa w Nowej Zelandii szaleństwo zwane whitebaiting. Whitebaiting oznacza połów whitebaitu, a whitebait to ławice narybku kilku gatunków ryb, które składają ikrę w górze rzek. Ikra ta spływa do morza, gdzie wykluwają się z niej miliardy małych rybek, a te wiedzione instynktem, łączą się w ławice i ruszają z powrotem, w górę biegu rzek. A na brzegach tychże czekają na nich poławiacze whitebaitu, którzy za pomocą sporych sieci, na takich jakby wielkich podbierakach, próbują te ławice zgarnąć do wiadra. Aby biednym rybkom dać szansę, poławiaczy whitbaitu obowiązuje cały szereg bardzo szczegółowych zasad, począwszy od okresu ochronnego, kiedy łapać wogóle nie wolno, po godziny połowów, wielkość podbieraka, odległość od instalacji rzecznych, zakaz połowów z łodzi itd itd. Poławiacze whitebaitu zachowują się mniej więcej tak jak grzybiarze w Polsce. Wstają przed świtem aby punkt piąta rano (wcześniej nie wolno) być w swoim sekretnym miejscu. Ponieważ brzegi rzek mają z natury rzeczy dość ograniczoną linię brzegową więc o co lepsze miejsca czasem toczą się prawdziwe walki i podchody.

Whitebait to rybki tak małe (jakieś 3-4 cm), że jeszcze w zasadzie przezroczyste. Uchodzą za niebywały rarytas. Spożywane są w całości (są za małe, żeby z nimi co kolwiek zrobić). Po złapaniu płucze się je dokładnie z jakichkolwiek zanieczyszczeń i całą taką masę rybek (odsączonych z wody i śniętych) smaży się jako tzwn fritters.  Należy rozbełtać cztery jajka z czterema łyżkami mąki (niektórzy dodają jeszcze proszek do pieczenia, żeby się napuszyło nieco), w to należy wmieszać ile tylko można whitebaitu tak, żeby się trochę kleił i calość łyżeczkujemy na rozgrzane masełko czy olej. Wychodzą z tego takie grubawe placki (trochę jak ziemniaczane) o smaku faktycznie niebiańskim. Taka najdelikatniejsza plątanina wspaniałego mięska rybnego. Odpowiednik rybnej cielęcinki. Faktycznie pycha (i po usmażeniu już nie widać tych tysięcy smutnych oczek).

Ineczka jeszcze nie póbowała, ale może pewnego dnia się przekona.


whitebait
W pełni wyposażony wehikuł poławiacza whitebaitu: pojemnik na whitebait, scoop czyli podbierak, dwie białe plastikowe rury (sighting markers) oraz gumiaki
 

Akcja: dwie rury zanurzone pół metra pod wodą, podtrzymywane przez bojki z butelek, jak ławica przepływa to widać ją na tle białych rurek, wtedy podbierak idzie w ruch i co się w nim pojawi, ląduje w wiadrze za plecami. Długość podbieraka i jego wielkość określona przepisami. Wiosłować można tylko z brzegu. Czemu te durne ryby nie płyną środkiem rzeki?
co wygodniejsze kamienie zajęte...




Whakatane

Po Maorysku wymawia się to "fakatane". Dawniej, purytańscy Anglicy wymawiali to jako "łakatane" i to "f" na wszelki wypadek zapisali jako "wh",  żeby złego nie kusić i żeby mieć wytłumaczenie dla tego ich "ł" zamiast "f". Jednak najbardziej podoba mi się amerykański głos z syntezatora mowy w moim telefonie, który oczywiście wymawia to jako "łakatejn". Bomba.

Prawie centrum, przed południem dnia powszedniego

No więc Whakatane to przesympatyczna dziura. Jak już chyba wspominałem najkrócej opisuje ją krótkie stwierdzenie:  "no traffic lights there" . Faktycznie, brak w mieście sygnalizacji świetlnej, która jest totalnie zbędna. Wszystkie większe skrzyżowania to ronda, a ruch na nich żaden. Wnikliwi, którzy obejrzą sobie Whakatane na Google Earth lub Google Maps przekonają się szybko jak to małe miasteczko wygląda, bo to i zdjęcie satelitarne i zdjęcia zwykłe zamieszczone przez konkurencję można tam znaleźć.
Bliżej centrum...
A dla nas Whakatane to taka mała, fajna i cicha baza. Znamy tu już sporo ludzi, a pewnie całe miasteczko zna nas. W końcu jesteśmy tu stosunkowo egzotyczną parą (brak jakichkolwiek innych Polonusów) i to na dodatek na dość prominentnym stanowisku.

Trzy czy cztery lepsze restauracje prawie codziennie mają pełne obłożenie (powinniśmy chyba jednak otworzyć Polską). Jest w zasadzie wszystko, co potrzebne do życia, ale nie ma tłoku i pośpiechu. Jeśli chcemy zobaczyć trochę wielkomiejskości to jedziemy do Rotorua lub Tauranga. Tam jest już trochę więcej zgiełku, knajp i rozpusty, ale tylko trochę. Jak chcemy się naprawdę "zeszmacić" (jak mawiał nasz niezrównany kolega Darek zwany Łukaszem) no to trzeba grzać do Auckland. Tam jest już wszystko: "sex'n'drugs'n'rock'n'roll" (jak mówi stara pieśń).
Główne nabrzeże portowe, w oddali za czerwonym daszkiem (pod którym trzymane są reprezentacyjne canoe najważniejszego lokalnego plemienia Ngati Awa) jest rampa do wodowania łodzi

No a u nas, w Whakatane, mamy porcik w ujściu rzeki. Jednym z głównych elementów portu jest publiczna rampa do wodowania łodzi, która robi się całkiem zakorkowana, głównie w weekendy ale często również w dni powszednie. Powód jest prosty. W zasadzie prawie każdy posiada tutaj łódź motorową i wędkarstwo jest jednym z głównych zajęć towarzyskich. Tylko tacy frajerzy jak my (na razie) kupują ryby w supermarketach. Reszta łowi sobie sama i to nie są jakieś tam rybki tylko rybska. No więc jak pogoda jest ok, fale w ujściu rzeki nie za duże i odpowiednia pora przypływu czy odpływu, kilkadziesiąt łodzi próbuje się zwodować na raz i przy rampie jest tłok. Potem samochody z pustymi przyczepami czekają na wielkim pustym parkingu a wielka flotylla motorówek rusza na łowy. A w kolejnym dogodnym momencie wszyscy na raz wracają i znowu tłok się robi przy rampie. I to właśnie ta rampa i jej okolice, w pewnych okresach, są najbardziej zatłoczonym miejsce w mieście.

Łódki woduje się parami...co widać po mokrych śladach odprowadzanych na parking przyczep
A na parkingu też tłoczno... wszyscy już na rybach

W górę biegu rzeki jest nabrzeże dla bardziej prominentnych łodzi, których już na przyczepie wozić się nie da. Stoi tu trochę łodzi obsługujących różne urządzenia i pławy morskie, kilka większych łodzi oferujących wożenie na ryby za pieniądze i łódź naszego Council'a obsługująca urządzenia portowe tutaj i w Ohiwa Harbour (na drugim końcu Ohope Beach).

Flota cięższa a na lewo Fishing Club i knajpy portowe

  Prym wiodą tu dwie duże łodzie firmy White Island Tours, które zabierają hordy turystów na wycieczki tamże (White Island to ten wulkan wystający z wody na horyzoncie). Gawiedź wsiada na łódkę, gna 40 km po falach oceanu, głownie zarzygując pokład i okolice. Czasem przewieszona przez reling dostrzeże wieloryba czy delfina, ale tak na prawdę to marzy o szybkiej i bezbolesnej śmierci (choroba morska ma trzy stopnie: pierwszy, kiedy boisz się, że zaraz umrzesz; drugi, kiedy zaczynasz marzyć by umrzeć; i trzeci kiedy żałujesz, że jeszcze nie umarłeś). Potem gawiedź sama schodzi, a czasem błaga by ją znieśli na wyspę (aby trochę odetchnąć od rzygania). Tam szuka ukojenia w oparach siarkowodoru. Potem, zaganiana pejczami i psami, bardzo niechętnie wsiada z powrotem na łódkę, a na nabrzeżu w Whakatane czekają już karetki, które rozwożą wszystkich do ich moteli.

Nie, nie - żartowałem. Nie jest tak źle. W normalny dzień cała ekipa wraca uśmiechnięta. Sam widziałem. Ze dwa razy. :-)

Jeszcze szczęśliwi... dopiero wypływają


Jak przyjedziecie to zabierzemy Was na White Island własną łódką. Przynajmniej będziemy mogli w porę zawrócić ;-). Problem tylko taki, że nam niestety nie wolno lądować na White Island, tylko oni i specjalne drużyny naukowców mają na to pozwolenie. Więc z nami możecie wyspę pooglądać z łódki, ale jak chcecie wejść do krateru to niestety, ale z nimi.

Zaraz przy nabrzeżu, skąd odpływają ci nieszczęśnicy, znajduje się jedna z lepszych rybnych knajp, klub wędkarski (też z knajpą) i Wally's fish'n'chip shop. Wally to wredna papuga, która uwielbia siedzieć ci na ramieniu i bezczelnie rozwalać ci swym krogulczym dziobem małżowinę uszną. Też przesadzam. Wally jest w porządku. Mojego ucha nie ruszył ( ale za to próbował rozmontować mój zamek błyskawiczny - dla wnikliwych zamek był w bluzie).

Wally's Fish'n'Chip Shop
... i tytułowy Wally próbujący dobrać się do mnie


Idąc dalej w górę rzeki mamy nabrzeże mini mariny Yacht Clubu, a potem to już tylko ścieżka wzdłuż wałów przeciwpowodziowych.

Yacht Club Whakatane. Na froncie zwykle stoi katamaran Barry'iego ale tym razem gdzieś sobie popłynął...
A przepraszam, jest tam jeszcze skateboarding park, na którym młodzież szaleje na wszelakich urządzeniach wyposażonych w kółka: BMX-ach, hulajnogach, skateboardach wszelkiej maści, rolkach, wrotkach itp. Niektórzy są na prawdę dobrzy.


Rollerskate park ... zdjęcia kaskaderskie przy innej okazji....
Jeszcze kawałek dalej jest całkiem spory tor takiej mini kolejki, co to się siada na małych wagonikach i toto jedzie, dyszy i dmucha, a żar z rozgrzanego jej brzucha bucha.



Dworzec Centralny w Whakatane
Tor kolejki wiedzie wokół mini amfiteatru, który czasem używany jest do różnych artystycznych mini spektakli (które pewnie co chwile przerywane są przejazdem roześmianej gawiedzi w kolejce co to dyszy i dmucha...
Amfiteatr z atrakcją kolejową

No i teraz dalej, w górę rzeki, to już tylko ścieżka faktycznie, całą drogę aż do jedynego w mieście mostu, który prowadzi na zachód, w kierunku Rangitaiki Plains a dalej w kierunku Taurangi, Rotoruy i Kawerau.

No to przeszliśmy się wzdłuż miasta, wzdłuż prawego brzegu rzeki. Niedługo zabiorę Was na wycieczkę po centrum.