Szukaj na tym blogu

10 grudnia 2014

Krok po kroku, krok po kroczku najpiękniejsze w całym roczku idą Święta, idą Święta.....żeglarskie

Tak myślałem jak tu zatytułować ten wpis i nagle skonstatowałem, że to już pewnie nowy "Karp" wypuszczony więc próbuję właśnie go odsłuchać. Trójki posłuchać się da z łatwością jednak wideo z Karpiem ładuje się wieki całe. No cóż, pewnie inni też chcą pooglądać.

A u nas crescendo przedświąteczne już w pełni. Na antypodach jest jeszcze gorzej niż w Polsce, bo to oprócz Świąt, czyli przygotowań, prezentów, Christmas parties to jeszcze na dodatek jest teraz koniec roku szkolnego dzieciaków i przygotowania to wakacji letnich, których Święta są tylko miłym początkiem. Czyli ogólne szaleństwo.

W tym roku, po raz pierwszy, spędzimy Święta bez gości. Wreszcie mamy nadzieję pożeglować jak ludzie. Narzuciliśmy sobie w ostatnich miesiącach jednak tak wiele ekstra zajęć, że teraz ścigamy się z czasem, żeby zdążyć przygotować Nardine do rejsu. A biedna Nardine zaniedbana została okrutnie i wymaga lots of TLC, czyli tender loving care.

A tu jeszcze wierni czytelnicy bombardują nas zażaleniami, że nic się nie odzywamy. I jak się tu tłumaczyć? No, ale po kolei. Tak więc na 8 grudnia miałem zamówione w Tauranga wyciąganie Nardine do malowania przeciwporostowego. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy ryzykować płynięcia w ostatniej chwili, bo to i pogoda się może załamać, albo, co gorzej, fala oceaniczna zamknie wyjście z Ohiwa. Ponieważ pogoda i fala wyglądały dobrze dwa tygodnie wcześniej, więc zdecydowaliśmy płynąć w sobotę, 22 listopada. Logistyka nieco skomplikowana, bo rano, w sobotę trzeba było jeszcze Inki samochód odstawić do Tauranga, żeby mieć czym wrócić. Potem z powrotem do Whakatane (100 km), wyjście z Ohiwa wieczorem, na przypływie, 14 godzin żeglowania przez noc i na rano powinniśmy być w marinie, w Tauranga.

Tydzień wcześniej, zużyłem dwie pełne butle na nurkowanie i obskrobanie dna łódki, żeby wogóle dało się jakoś płynąć. Sobota po południu, wszystko prawie gotowe, zapuszczamy silnik, a tu wody w wydechu brak. Dla niewtajemniczonych oznacza to, że silnik nie ma chłodzenia i za parę minut się zagotuje. No cóż - z płynięcia na razie nici, trzeba brać się za narzędzia i sprawdzać co jest grane. Szybka przymiarka do dostania się do pompy wody wykazała brak na stanie odpowiednio długiego śrubokręta. Wieczór zapada, sklepy już zamknięte. Wracamy do domu na noc. Rano po śrubokręt do tutejszej Castoramy zwanej Bannings Warehouse (jeszcze lepszy wybór badziewia dla facetów niż Castorama - uwielbiam). Trzy nowiutkie śrubokręty w garści (j jeszcze trochę bardzo potrzebnych rzeczy - uwielbiam Bannings) i jadziem na łódkę. Na spokojnie okazało się, że do zdjęcia pompy trzeba raczej klucz a nie śrubokręt (ale mam piękne trzy nowe i tak). Myk, myk i pompa w ręku. Piękna, czerwona, w pełni sprawna. Czyli nie pompa. No to dawaj sprawdzać rury.  Oczywiście zapchane solą. Trzeba było częściej włączać silnik przez zimę baranie. Koło południa, w niedzielę, wszystko złożone do kupy, odpał i...woda pompuje pięknie! No to szybka decyzja i płyniemy. Pożeglowaliśmy pół drogi bardzo pięknie, ale koło pierwszej w nocy wiatr zdechł. Czyli kataryna znowu do roboty. Doturlaliśmy się do Tauranga na 8 rano. Weszliśmy do mariny, odzipneliśmy nieco i na popołudnie byliśmy w domu.

Ostatni weekend był jeszcze bardziej skomplikowany. W niedzielę wraz z blisko 150 osobami z naszego magistratu braliśmy udział w Triathlonie (pływanie, rower i bieg). Wszystko po to by zdobyć 25 tys nagrody dla najlepszego zespołu, które mamy zamiar przeznaczyć na pomoc dzieciakom jednej z naszych koleżanek, która wzięła i umarła na raka na początku roku. Tak więc impreza grupowa. Oto część naszego zespołu.



Ineczka wykosiła wszystkich podczas sprintu rowerowego.


Po imprezie, wszyscy wrócili do domu, a ja poszedłem spać na łódce, w marinie, bo nazajutrz 12 ton betonu trzeba było wyciągnąć z wody.


Mimo mojego skrobania sprzed trzech tygodni było jeszcze sporo badziewia do zmycia.


No a potem Nardine została postawiona na klockach....


i przystąpiliśmy do napraw przed malowaniem właściwym


 Wszystko co podejrzane zostało odszlifowane do czystego betonu i pomalowane podkładem


A na to dopiero pójdzie farba przeciwporostowa, żeby to badziewie czepiało sie dna mniej chętnie.

18 listopada 2014

Laureaci

Magistraccy urzędnicy nigdzie na świecie nie są popularni. Wszystkie lokalne problemy, dziurawe drogi, ciemne ulice, nieodebrane śmieci, niesmaczna woda, brudne sracze, za wysokie podatki - to wszystko ich wina, tych darmozjadów, co to siedzą w biurach, piłują pazury, popijają kawkę i robią wszystko, by interesanta odprawić z kwitkiem. Podobnie z samorządowcami czyli radnymi. Nie ma innego wyjścia, trzeba kogoś wybrać, ale nawet do tych, na których zagłosowaliśmy tak do końca zaufania nie mamy. W Polsce w związku z tym, nawet w małych pipidówach głosuje się wg klucza partyjnego, bo przynajmniej w ten sposób można bufetowej czy jakiemuś pisiorowi życie uprzykrzyć. (Gdy to piszę w Polsce trwa jeszcze podliczanie głosów, bo się system zkiepścił. Zdaje się, że kupiony został w przetargu publicznym za najniższą cenę. Hi,hi.)

Tutaj, w NZ, w samorządach nawet dużych miast upartyjnienia w zasadzie brak. Poszczególni radni mają jakieś koneksje partyjne, ale rzadko głosują wg klucza partyjnego zachowując się raczej jak niezależni. Ponieważ wybory są co trzy lata więc radni z reguły starają się jak mogą i są na prawdę rzecznikami mieszkańców. Ale mimo to wszystko co złe to ich wina i wina ich słono płatnych magistrackich urzędników.

Taki jest stereotyp i czasem jest w tym trochę prawdy, choć z reguły punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W wielu miejscach na świecie (tak, tak w Polsce też) znałem wielu rządowych i samorządowych urzędników, którzy wypruwali sobie żyły i starali się jak mogli, a jednak ogólna opinia o ich organizacjach była zawsze krytyczna.

No i w tym kontekście pora się pochwalić. Nie wiem czy wspominałem już tu na blogu, że jednym z głównych powodów, dla których Marty (mój szef) ściągnął mnie tutaj była potrzeba totalnej zmiany kultury organizacji naszego magistratu. Trzy lata temu nasz magistrat był typowym, opresyjnym urzędem, którego celem było trzymanie za mordę obywateli, ściąganie z nich podatków, odprawianie z kwitkiem gdy tylko było można i zdzieranie z nich dodatkowych opłat za co się tylko da. Trwała zaciekła wojna wszystkich ze wszystkimi, magistratu z obywatelami i mediami, dyrekcji magistratu z radnymi, urzędników między sobą. Jatka. (Koloryzuję oczywiście, ale faktycznie podobno wesoło nie było). Po poprzednich wyborach radni wreszcie poszli po rozum do głowy, wywalili poprzednią szefową magistratu i przyjęli Marty'iego. On dokooptował Juliana (od spraw społecznych i mnie od infrastruktury). Do tego jeszcze doszedł nowy szef od HR Henry i w zasadzie bez żadnych większych dalszych zmian udało nam się obrócić organizację o 180 stopni. Dziś nikt już z nikim nie walczy. Radni i urzędnicy działają jak w zgranym zespole. Media piszą o nas już w zasadzie tylko w samych superlatywach. Podatki rosną tylko o inflację. Miasto pięknieje. Sielanka. (Znowu oczywiście koloryzuję, ale wszyscy naokoło mi mówią, że tak fajnie w mieście już dawno nie było).

No i właśnie w zeszłym tygodniu, ku zaskoczeniu wszystkich, nasze wysiłki zostały docenione. Co dwa lata lokalna firma energetyczna Horizon (oczywiście największa kasa) przyznaje nagrody dla najlepszych biznesów w różnych dziedzinach (najbardziej innowacyjny, najlepiej się rozwijający, najbardziej zielony itd.). No i w tym roku, w konkurencji "excellence in service delivery" pierwszą nagrodę sędziowie przyznali naszemu magistratowi. Najbardziej zatkało nas, bo to chyba jedna z pierwszych takich nagród w dziejach Nowej Zelandii. No i teraz chodzimy dumni jak pawie. Znowu koloryzuję. Poniżej zdjęcie  z gali rozdania nagród. W grupie Mayor i radni magistratu przemieszani z nami - magistrackimi urzędasami.

12 listopada 2014

Marni piloci

Kiedyś pisałem, że w zamierzchłych czasach, w Nowej Zelandii w zasadzie nie było ssaków lądowych - parę nietoperzy i tyle. Natomiast zawsze było tu zatrzęsienie ssaków morskich czyli wszelakich fok, morsów, delfinów i oczywiście wielorybów. Jednym z pierwszych wielkich przemysłów, które rozwinęły się tu po przybyciu Europejczyków było wielorybnictwo.

Kochana ludzkość natłukła tych biednych wielorybów setki tysięcy, aż wreszcie  puknęła się w czoło, zdając sobie sprawę, że za chwilę je wszystkie wytrzebi. W 1986 wprowadzono światowy zakaz połowu wielorybów, z którym nota bene ciągle nie mogą  pogodzić się Japończycy, Norwegowie i Islandczycy. Populacja wielu gatunków pomału się odbudowuje i jedną z wielu atrakcji Nowej Zelandii są wyprawy na oglądanie wielorybów. Prawie zawsze się to udaje.

Niektóre gatunki wielorybów jednak mają coś nie tak pod kopułą i znane są z tego, że wysztrandowują na plażach - przeważnie zbiorowo. Jest na ten temat wiele teorii naukowych, naukawych i zupełnie głupich. Tak na prawdę to nikt do końca nie rozumie dlaczego te zupełnie inteligentne zwierzaki robią takie głupoty. Ponieważ jednak wszyscy kochamy wieloryby - tak jak wszyscy boimy się rekinów - więc w Nowej Zelandii, gdzie wypadki sztrandowania wielorybów są bardzo częste (no bo i wielorybów dużo i plaż też niemało) mamy taki ruch obywatelski, który nazywa się Project Jonah (oczywiście od Jonasza co to wg Biblii wytrzymał trzy dni w brzuchu wieloryba - jest tem jeszcze parę innych śmiesznych kawałków, ale to na inną okazję). Otóż Project Jonah zrzesza wolontariuszy, którzy są zawsze gotowi i dobrze wyszkoleni do ratowania wysztrandowanych wielorybów. Sztrandowanie dużych grup wielorybów jest tu traktowane na równi z obroną cywilną i sam brałem już udział w szkoleniu na ten temat.

No i właśnie w zeszłym tygodniu, ku rozpaczy wielu miłośników wielorybów, wielkie ich stado  (pilot whales) wpłynęło, nie wiadomo po co, do naszego Ohiwa Harbour (tam, gdzie trzymamy Nardine). Jest to bardzo płytki zalew, który w 80 procentach odkrywa dno podczas odpływu. Jedna z teorii mówi, że wpłynęły za chorym, młodym, który stracił orientację. Oczywiście podczas odpływu wysztrandowały na płyciznach i została natychmiast zorganizowana olbrzymia akcja ratunkowa. Zamknięte drogi, dojazd tylko dla wolontariuszy i fachowców, zaprowiantowanie, namioty, dostawy, pompy, polewaczki. Większość stada udało się utrzymać przy życiu do przypływu i wyprowadzić z zatoki, ale niestety kilkanaście zdechło, albo trzeba je było dobić. Ogólnie wydawało się, że akcja raczej udana, bo większość ocalała. Jednak następnego dnia wieloryby wróciły i wysztrandowały na plaży kilka kilometrów od wejścia do zatoki. Tym razem wysztrandowały tak skutecznie, że kolejnej trzydziestki nie udało się już uratować. W sumie poległo ponad czterdzieści pięknych wielorybów. Niby normalne i zdarza się często, a jednak szkoda tych sympatycznych zwierzaków.

Ostatnie próby podtrzymywania życia
Niestety już nic się nie da zrobić
...w oczekiwaniu na koparkę