Wczoraj byłem służbowo w Auckland. Trochę znienacka i już
nie załapałem się na lot z Whakatane. Musiałem podjechać 80 km do Taurangi.
Przy tutejszym ruchu te 80 km to niecała godzina jazdy. Zabrałem więc ze sobą
wydrukowany bilet elektroniczny i paszport, bo ciągle jakoś zapominamy załatwić
sobie lokalne prawa jazdy, które robią tu za identyfikatory. Na lotnisku w
Taurandze podchodzę do panienki przy odprawie, mówię nazwisko i szukam
paszportu. Zanim go jednak znalazłem na ladzie przede mną leży karta pokładowa. „Have a nice flight”. Okienko odprawy
jest w zasadzie w środku poczekalni. Przylatuje mały Beechcraft, podjeżdża pod drzwi, szybkie
ogłoszenie i pakujemy się do samolotu jak do autobusu. Dopiero jak usiadłem to
do mnie dotarło, że przecież nie było żadnych bramek, macania, zdejmowania
pasków i otwierania komputerów. Na lokalnych liniach nie robi się w Nowej
Zelandii żadnego „security”. Zapytałem później o to w pracy. Wzruszają
ramionami. A kto by się takimi sprawami przejmował. My tu wszyscy sami swoi.
Jak się trafi jakiś idiota z nożem to pożałuje zanim go jeszcze użyje. „She’ll
be right mate”. „No worries”.
O kurczę, jeszcze są na świecie normalni ludzie, którzy żyją
tak jak my kiedyś w latach sześćdziesiątych (których według dzisiejszych
kanonów nie powinniśmy byli przeżyć).
No, to jest niemozliwe. To jest na pewno sen. A jak sie obudzisz, to sie znajdziesz w wesolej rzeczywistosci pt. wyskakujemy z kapci, zadnych nozy, wykalaczek, nawet ostry humor bedzie zakazany.
OdpowiedzUsuńzatkalo mnie
OdpowiedzUsuń